Zabiłem dwa psy, aż taki święty nie jestem. To może od początku.
W połowie lat 60 tych, pewna atrakcyjna kobieta zakochała się na tzw zabój w kawalerze też niczego sobie. Znam to z opowieści, bo wtedy się urodziłem. Wszystko fajnie, tyle że kobieta była wdową i miała syna. Adaś - kawaler, nie uznawał za właściwe wychowywać dziecko innego samca. Samiec Alfa.
Zostawiła syna piętnastoletniego na la pas i 16 ha ziemi - poszła do Adasia.
Miruś (syn) przez kilka ładnych lat był najlepszym gospodarzem we wsi. Jak sąsiedzi wstawali, to on wracał z pola na śniadanie. Starał się. Starał. Aż przyszli kumple. Gorzała, towarzystwo. Kiedy nie było co do garnka włożyć - trzeba było ukraść. Mama w tym czasie starała się z Adasiem o "nowe" potomstwo. Tu mu się udało, tam nie. Jeden wyrok, drugi, coś tam odwiesili, poszedł siedzieć na cztery lata. Adaś zmarł pierwszy, mamusia kilka lat po nim. Zgniła na siedząco - ot taka sprawiedliwość losu.
Była jesień. Słyszę od jednego, drugiego, trzeciego znajomego, że trzy psy (zjednane) polują na polach. Jeden idzie środkiem, dwa po bokach. Nic im nie umknie.
Jedno zgłoszenie do Urzędu Gminy, drugie, trzecie, czwarte. Przyjechali ze schroniska na wskazaną posesję - psów nie ma. Są "zajęte w terenie". I tak ze trzy razy.
Facet siedzi, jego siostra zajmuje się prawie filantropią, bo daje ciała za najtańsze wino. Nie w głowie jej karminie psów brata kiedy robota czeka. Pomogłem tym psom (dwóm), ich panu, pana siostrze kurwie, Urzędowi Gminy, Schronisku i drobnej zwierzynie w mojej okolicy. Jestem przestępcą, to wiem. Zabijanie to nie jest przyjemne dla mnie zajęcie.
Każdy myśliwy, nawet tzw "zapalony" ma swoje sumienie i ono działa lepiej niż najbardziej szczegółowe przepisy prawa. Warunek - sumienie trzeba mieć.
Nad tymi psami, zakopując je w ustronnym miejscu, tylko ja płakałem. Nad psami, ich panami, nad pier**l losem i nad sobą na końcu. Co poradzisz ? Teraz płaczę nad Kajtkiem.