Temat: Zupełnie o niczym
Jakiś czas temu jesteśmy z żoną u mojego szwagra na imprezce, dzwoni drugi szwagier na moją komórkę i pyta, czy może jakiejś kobiecie podać mój numer telefonu, bo ona chce się skontaktować z moją żoną. To podaj, przez telefon w ucho nie ugryzie. Za chwilę telefon dzwoni, ciepły kobiecy głos, przedstawia się i prosi Agnieszkę. Rozmawiają jakiś czas. Śmiech, płacz i tak na przemian.
Dziadek mojej żony przybył w te strony po wojnie z Kresów, z żoną chorą na gruźlicę i pięciorgiem dzieci. Kowal, ślusarz, cieśla, złota rączka. Żona mu zmarła po trzech latach, dziećmi opiekował się sam. Jak chciał ugotować obiad dzieciom, to musiał wyklepać z blachy garnek, patelnię i łyżki (sam mi to z płaczem opowiadał). Osiedlił się w drewniaku po wygonionym Niemcu. Zrobił tokarnię (z szyn kolejowych), wiertarkę stołową, kotlinę. Naprawiał silniki stacjonarne, młockarnie, zegarki, wozy konne. Potrafił w swojej szopie zregenerować pompę wtryskową, dotoczyć pierścienie tłokowe z rury. Dla niego nie było rzeczy nie możliwych do zrobienia. Zbudował według własnego pomysłu kilkanaście młockarni na prostą słomę - szlagier w latach 60tych. Wiele lat był omłotowym, chodził na usługi z własnym sprzętem. Za zarobione pieniądze kształcił dzieci, dokupił kawałek ziemi, pobudował budynek mieszkalny układając w murach cięte na wymiar gałęzie i przesypując je wapnem. Stoi do dziś. Dzieci dorosły, z domu rozchodziły się w świat, córce zostawił gospodarstwo a sam kupił domek pod lasem na lotnym piasku. Z emerytury i dłubania w klamotach żył dostatnio, zdrowie dopisywało. Pewnego dnia pojawiła się u niego jakaś pani. Pochodziła z Kresów jak i on. Wzięli ślub. Żyli razem z dziesięć lat. Żona zmarła, kilka lat żył samotnie. Pierwszy raz u lekarza i ostatni był, jak w tym czasie dostał zapalenia płuc. Zmarł.
Do tej pani, powiedzmy babci, przyjeżdżały dzieci, wnuki na wakacje. Jej rodzina mieszka na śląsku. Jedna z wnuczek często bywała w domu mojej żony. Jako kilkulatki razem w piaskownicy się bawiły - rówieśnice. Po śmierci babci kontakt siłą rzeczy się urwał i ten stan trwał ponad trzydzieści lat. Z rozmów telefonicznych dowiedziałem się, że Jola (zmienione) przez dwadzieścia lat starała się skontaktować z dawną towarzyszką zabaw. Znała nazwisko panieńskie, adresu wcale. Listy pisane na adres nieżyjącego dziadka wracały. Nic w tym dziwnego, bo w miejscu gdzie stał domek rośnie żyto, ostał się tylko dąb rosnący kiedyś w rogu podwórka. W miedzy czasie Joli trafił się mąż, dzieci, obowiązki z tym związane itd. Jednak przez te lata co jakiś czas powracała myśl o koleżance. Jechać trzysta kilometrów w jedną stronę żeby dowiedzieć się, że Agnieszka już tutaj nie mieszka a np w Szczecinie - szkoda czasu i energii. Tadek (zmienione) mąż Joli pracuje w firmie o zasięgu ogólnokrajowym. Tym kanałem informacja dotarła w moje strony. Lokalny prezes firmy(mój znajomy), kiedy dowiedział się, że ktoś szuka Agnieszki z domu ... , skojarzył to ze mną. Mieszka blisko mojego szwagra i jego o tym powiadomił a on mnie. Tym sposobem pierwszy raz po trzydziestu paru latach rozmawiały ze sobą, stąd ten śmiech i łzy.
Po kilku telefonach których byłem świadkiem, zorientowałem się, że mam do czynienia z aktywną katoliczką. Wzajemne zaproszenia do odwiedzin, wreszcie konkretna decyzja, Jola z rodziną do nas przyjeżdża. Miałem zapowiedziane, ani słowa na drażliwe tematy. Oczywiście, gość w dom ... . Nadszedł dzień, że miałem zaszczyt powitać w progu mojego domu Jolę z rodziną. Lubię ludzi. Zasadniczo wszystkich. Z większością nowo poznanych dobrze mi się rozmawia. Z moimi gośćmi kontakt był wyjątkowo dobry. Miałem wrażenie, jakbym ich znał od zawsze. Długie wieczorne polaków rozmowy jeszcze pogłębiły to wrażenie. W miedzy czasie ze strony Joli pojawiły się zapędy ewangelizacyjne, takie delikatne. Ja nic, jakby nie do mnie. Następna rozmowa podobnie i jeszcze jedna. Któregoś razu gdzieś tak przed północą, po wstępie z Joli strony nie wytrzymałem.
Czesław, mój kolega przesympatyczny gdzieś od dwunastu lat. Warzywnictwo od trzech pokoleń, dokładniej to kolega biznesowy. W moim rozumieniu, jago Bogiem jest precyzja. Nie uznaje kompromisu. Skrupulatny do bólu, uczciwy, punktualny, słowny. Jego poznanie było dla mnie szokiem, że jeszcze w tych porąbanych czasach tacy są. Są.
Ma dwie córki. Po pięciu latach naszej znajomości, zaprosił mnie na wesele starszej córki. Dla mnie zaszczyt niebywały. Powody dla mnie nieznane. Co jakiś czas wspominał o siostrach zakonnych w niedalekim R..... , pod tzw wezwaniem chyba św FK. Na podstawie pamiętnika powstało zgromadzenie sióstr. Ich początki, przymieranie głodem, jego pomoc, łaski płynące, amulety, modlitwy i inne podobne. Na tematy konkretne wypowiadał się konkretnie, na temat wiary wypowiadał się przekonująco żarliwie tak, że mi się utrwaliło. Pamiętnej dla mnie nocy zadałem Joli standardowy zestaw pytań, które każdy poważny ateista (lub aspirujący) powinien umieć zadać. Parę dat, faktów, wydarzeń - z pamięci. Rozmowa konkretna i na temat trwała godzinę. W między czasie wspomniałem coś o tych siostrach (nie moich) zakonnych. Jola kategorycznie stwierdziła, że ze mną na temat wiary rozmawiać więcej nie będzie. Razem doszliśmy do wniosku, że jej wiara nie wymaga wiedzy dotyczącej dogłębnego poznania składowych zagadnienia, a moja niewiara na podstawie faktów nie wymaga wiary co do zrozumienia sensu i intencji twórcy tego samego zagadnienia. Konsensus. Het po północy Jola stwierdziła, że w rzeczy samej, to do tych sióstr ciągnęło ją tyle lat, nie do Agnieszki. Na wytycznych z pamiętnika FK wzoruje od dwudziestu paru lat swoje życie. Chce siostrzyczki odwiedzić, obiecałem że jutro. Jako nie obeznany w temacie mszy, odwiedzin, przyjmowania gości itp, zadzwoniłem do Czesia. Dowiedział się co i jak i oddzwonił z informacją dot. sióstr zapraszając zarazem na rozmowę i herbatę po. Sam byłem ciekaw szczegółów. Ła, jutro jadę na mszę i do kolegi Czesia z Jolą, jej rodziną i Agnieszką oczywiście.
Występuje tu pewna prawidłowość, jak cywil twierdzi że rozmawia z Bogiem - zamykają go w zakładzie psychiatrycznym, jak to samo twierdzi funkcjonariusz kk - zostaje za jakiś czas Świętym. Tak było w przypadku FK. Nie naoglądałem się "Detektywów" ani "W 11", po prostu nie prosiłem Joli o pozwolenie opisania tej historii. Nie chcę wyjść w jej oczach na świniaka. Po wyguglowaniu hasła ma być czysto i mam nadzieję, że tak będzie. Zainteresowani tematem wiedzą o jakiej świętej mówię. FK napisała pamiętnik, tysiące kobiet go przeczytało, kilka z nich postanowiło poświęcić swoje życie na realizację pomysłów w nim zawartych. A kto komu zabroni ? Więc w tym pamiętniku (nie czytałem, ale przeczytam) było o sadzie, łące, miejscowości której nazwa nawiązuje do ryb. Kilka kobiet po dogadaniu się, zaczęło szukać tego miejsca. Ostatecznie znalazło w R. Orszulik radykalnie pomógł. Dwustuletnia, stara, od paru lat nie użytkowana plebania, ze dwa ha ziemi schodzącej do rzeczki. Plebania służy jako kaplica, miejsce modlitwy. Zabudowania gospodarcze po adaptacji służą za schronienie siostrzyczkom. Jest (było ze dwa lata temu) ich dziewięć i dwie młode (adeptki czy jakoś tak). Habity czerwono białe, ładne.
Jedziemy. Akurat jest dzień pustyni, siostry gości nie przyjmują. Siedzą za zamkniętą kratą w kaplicy i się modlą a goście modlą się z drugiej strony kraty. Wszyscy są zadowoleni, ot taka nowa forma katolickiej gościnności. Wszystkim pasuje, mnie też. Przy wejściu w ganku, na stoliku leży księga gości i długopis. Przybysz wpisuje imię nazwisko i swój adres. Wpisałem się, przy okazji przeglądając kartki wstecz. Japonia, USA, Kanada, Australia, chyba wszystkie kraje Europy - szok ! Obok leży bloczek z wydzieranymi kartkami, długopisem i koszyczek. Intencje za które siostry mają się modlić. Koszyczek z herbatnikami. Koszyk z jabłkami i wiklinowa taca. Pod ścianą stara wersalka, można siąść odpocząć. Sympatycznie. Słyszę dźwięk gitary, i jeszcze jednej, do tego śpiew na głosy. Kobiece delikatne. Coraz bardziej ni się podoba, lubię na żywca słuchać dźwięku strun bo sam kiedyś grałem. Jola przychodzi z pod kraty zarumieniona podnieceniem, jaka tu panuje niesamowita atmosfera, niepowtarzalna wręcz, a ludzi niegodnych ta atmosfera odrzuca. Na wygodnej miękkiej wersalce, słuchając gitar i śpiewu, w najmniejszym stopniu nie czułem się odrzucony, tym bardziej, że na tacy leży moje pięć dych. Powiem więcej, gdyby siostrzyczki dobrze karmiły, mógłbym tam zostać na stałe, bo moja kobieta śpiewa tylko na wysokim C. Spodziewając się tego mojego niewątpliwego odrzucenia i nie widząc go, Jola zupełnie straciła dobry humor. Za trzy dni siostry kończą dni pustyni, będzie zwyczajna niedzielna msza i rozmowy z gośćmi. A tym czasem do domu.
Msza. Żeby ją celebrować potrzebny jest facet. Wielki, mikry, owłosiony, łysy, z jednym jajkiem lub nawet bez - nieistotne. Musi być facet. Siostrzyczki prowadzą zapisy dla księży, na odprawianie mszy w swojej kaplicy. W tą właśnie niedzielę trafił się egzorcysta. To już lepiej być nie może. Na parkingu przed, z dziesięć samochodów, rejestracje raczej nie miejscowe. Grupki wiernych jedna w kaplicy, kilka na dziedzińcu. Chciałem zapisać się w księdze gości skoro już jest, ale Jola mnie już wpisała i napisała w moim imieniu karteczkę z prośbą o modlitwę. Byłem bardzo ciekaw co tam napisała, ale nie będę grzebał we wszystkich i czytał przy okazji. O tacę nie pytałem i położyłem sam. Spowiedź indywidualna przed mszą. Jola skorzystała. Nie ma typowego konfesjonału. Spowiednik i grzeszna owieczka idą gdzieś w ogród, na bramie tabliczka "obcym wstęp wzbroniony". Jako obcy nie wstąpiłem zobaczyć jak ta spowiedź z bliska wygląda. Skoro już tu przylazłem powiedzmy z własnej woli, to jaki ja obcy ? Siostrzyczki służebnice Pana, kapłan sługa Pana, owieczki Pana, ogród jak i cała Ziemia Pana. Kto tu jest obcy i dla kogo, komu jest wstęp wzbroniony i dlaczego ? Nie czepiam się. Jola się spowiada a tu zaczyna wiać, za chwilę lać, pioruny biją, woda się leje jak z wiadra. Pytam Agnieszki czy na pewno widzi co się robi ? Siedzimy na ławkach w altance, wersalka dawno zajęta. Deszcz zacina, buty mokną, Joli nie ma, egzorcysty też. Przejaśnia się, wracają, ubrania mokre. Ksiądz do kaplicy, Jola do nas na chwilę. W mokrych oczach zachwyt. To jest to na co czekała wiele lat. Idzie na mszę. Ja odpuszczam i czekam na ławce. Nie lubię na stojaka. Po mszy jakby obeschła, a policzki nadal mokre. Jedziemy do Czesia na kawę. Przy stole Czesio jego żona i my. Opowiadają o początkach siostrzyczek w R. Budynki stare rozwalone, ziemia zapuszczona, do garnka nie ma co włożyć ani gdzie położyć głowy do snu. Wytrwały. Z pomocą swojego Boga i życzliwych im tubylców (kolejność dowolna). Siostry robiły co najlepiej umiały, czyli modliły się. Zaczęli przybywać ludzie proszący o modlitwę w jakiejś konkretnej intencji, bo siostry są w tym bardzo skuteczne. Raz przyjechał cały autokar tzw. trudnej młodzieży z Trójmiasta. Rozpętała się straszna burza, ale tylko nad kaplicą. Nad R. świeciło słońce. Jp2 przysłał list przez osobistego posłańca na ręce siostry przełożonej. Jego treść pewnie tylko ona zna. Na początku nie miały gdzie przenocować pielgrzymów, więc prosiły Czesia o tę przysługę. Przywiózł, odwiózł, nakarmił, wysłuchał - pomoc kompleksowa. Z wdzięczności siostry otoczyły jego rodzinę modlitwą. Dostał od nich medalik z wizerunkiem św Benedykta, specjalistę od ochrony przed złymi mocami. Od tego momentu zaczęło mu "żreć". Co zaplanował to zrealizował. Ma kontakt z ludźmi których u siebie gościł. Piszą, dzwonią, opowiadają o swoim pokręconym losie i o dziwo jak nie od razu to za jakiś czas dostają to o co proszą siostry w modlitwie i ich imieniu. Ludzie odwdzięczają się im jak mogą i czym mogą. Samą modlitwą to raczej nie, bo to same siostry robią lepiej. Kilka "wozów Drzymały", samochód jeden, drugi, jakiś remont, materiały, itd. Takimi i podobnymi opowieściami uraczył nas Czesław. Pora do domu. Mojego.
Szyję mam konkretną, jest na czym Benedykta powiesić i to nie jednego. Tymczasem nadszedł ten dzień, kiedy goście wracają do siebie. Jako ludzie z miasta, po raz kolejny głaszczą zwierzaki które nie zdążą uciec. Psy, koty, kury, cielaki, prosiaki i krowy. Goście byli przy porodzie krowy, łożysko jej nie odeszło, gorączkuje. Tą szczególnie Jola wygłaskała, gadała do niej. Łożysko wyrzuciła, gorączka spadła, krowa zdrowa. Wyzdrowiała bo wyzdrowieć miała, dobra. Kobiety z dziećmi idą na przechadzkę ot tak po drodze, Kajtek z nimi. Kajtuś to mój przyjaciel. Ma czternaście lat, waży osiem kilogramów i wystające do przodu zęby (te co mu zostały). Mikra postura - lwie serce, dać mu jeszcze z pięć kilogramów a nie ma na niego psa w całym powiecie. Jedzie samochód, Agnieszka Kajtka na ręce, mija, Kajtka na ziemi stawia. Typowa procedura. Sąsiad widząc dwie znajome laski na asfalcie, wyszedł pogadać. Gadają, dzieciaki Joli pytają, mamo możemy kreciki pogłaskać ? Krety spacerują koło żywopłotu. Kilka dorosłych i cztery małe. Szok ! Sąsiad z nimi walczył kilka miesięcy wstając o świcie, a one teraz sobie spacerują. Krety się zakopały, sąsiad wrócił do domu, towarzystwo idzie dalej. Od tego sąsiada wyjeżdża szwagier VW III, nie zdążył się dobrze rozpędzić (50-60), Kajtek z pobocza wlazł na asfalt. Lu. Huk, Kajtek leży, Tomek się zatrzymał. Szok, następny pięć minut po pierwszym. Tomkowi jest bardzo przykro, bo Kajtusia od lat dobrze zna. Kobiety też płaczą, tylko każda z innego powodu. Agnieszka, co mi powie jak trupa Kajtka do domu przyniesie, Jola że przez jej spacer pies właśnie zdycha. Niby Tomek widział Kajtka i Kajtek widział i słyszał samochód(wtedy nie był jeszcze głuchy). Agnieszka nie widziała potrzeby brania go na ręce. Zderzak w samochodzie pękł (później się dowiedziałem), Kajtek oddycha i zrobił się okrągły tak spuchł. Wracają z płaczem z dogorywającym Kajtkiem do domu. Jola otwiera bagażnik swojego samochodu, wyjmuje małą buteleczkę z płynem, polewa nim psa, wlewa mu do pyska. Patrzę na to. Nic nie mówię. Żaden płyn w tym stanie ani nie pomoże ani nie zaszkodzi. Mój przyjaciel odchodzi. Ku..a. Minuta, pięć, piętnaście, Kajtek nadal żyje. Opuchlizna schodzi, za pół godziny Kajtek ma poprzednie wymiary i zaczyna chodzić ! Na początek dupa mu się chwieje, z dziąsła płynie trochę krwi, za uchem skóra rozerwana. Mija kolejne kilka minut, Kajtek ogonem merda. Nie silę się na komentarz. Dzień się jeszcze nie skończył.
To była woda święcona używana przy egzorcyzmach (!?). Trzyma ją zawsze pod ręką na beznadziejne sytuacje. Jola po raz kolejny twierdzi, że nie do Agnieszki ani sióstr zakonnych ciągnęło ją w te strony. Tym powodem jestem ja. Za siostrę modliła się dziewiętnaście lat, aż stało się o co prosiła. Teraz będzie się modlić za mnie. Uf. Nikt tak na poważnie za mnie się nie modlił, może matka. Pajej też coś wspominał. Grzecznie podziękowałem, na mnie leszcza będzie swój cenny czas marnować. Skoro koniecznie chce, niech będzie. Nie zaszkodzi i pomóc bardzo nie ma w czym. Mebli na gorzałę z domu nie wynoszę, żony i dzieci nie biję, zdrowie jako tako, to o co w takim razie ? Pytać nie wypadało. Sądzę, że o mój powrót na tzw łono kościoła katolickiego. Na łono bardzo chętnie, tylko nie na kk. Goście odjechali w jedną stronę a ja z Kajtkiem w drugą do znajomego weterynarza. Lekarz obejrzał osłuchał opukał, dał dwa zastrzyki - będzie dobrze. Wracamy obaj. Pusta droga, nie ma budynków, odchodzących bocznych dróg, pola z obu stron, lekko z górki, na liczniku zwyczajowe 120. Widzę przed sobą rowerzystę, jedzie w tym samym kierunku tylko lewą stroną jezdni. Łepek ze dwanaście lat, z górki tak kręci, że pedałów prawie nie widać, 60 to miał. Przed zrównaniem się z nim, nie wiem dlaczego depnąłem w hamulec. Łep śmignął mi przed maską z pół metra przejeżdżając na prawą stronę bez oglądania się. Kręci dalej, nawet mnie nie zauważył. Zatrzymałem się. Nie ku..a, dość jak na jeden dzień. Sto metrów przed, szło dwoje młodych ludzi prowadząc wózek z dzieckiem. Jak ich chłopaczek mijał, wygrażali mu pięściami, wtedy się obejrzał i poszedł w pola. Doszli i pytają mnie dlaczego hamowałem. Nie wiem. Intuicja, parę milionów przejechane? W tym przypadku nie było racjonalnych powodów do hamowania. Gdybym tego nie zrobił, byłby młody trup, tego akurat jestem pewien. W tym czasie Jola z rodziną odjechała może pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu. Stoję sobie na drodze, fajkę palę, myślę co tu się dzieje wokół mnie. Zadzwonię do Joli, zapytam jak im podróż przebiega.
Wszystko w porządku. Jola nie znosi podróży, więc przymknęła oczy i się modli. Acha.
Może źle to widzę. Może nie ma między tymi dziwnymi wydarzeniami i wizytą Joli, żadnego związku przyczynowo skutkowego. Kiedy dowiedziałem się z kim mam do czynienia, wiedziałem że prędzej czy później dojdzie do starcia. O zwycięstwo byłem spokojny. Z takimi argumentami jakimi dysponuję ciężko dyskutować. Właśnie - dyskutować. A co jak ktoś nie chce dyskutować ? Rozmawiając z Jolą, czy przedstawiając swoje racje, miałem wrażenie że mówię do ściany. Nie chodzi o chęć zrozumienia, tylko samego słuchania. Wiara i wiedza to dwie proste równoległe. Wzajemnie w jakimś stopniu na siebie oddziaływają, nie przetną się nigdy. Co w tym konkretnym przypadku mogę ? Ano niewiele. Swoją wiedzę mogę sobie powiedzmy w buty wsadzić. Przez kolano nie przełożę, do słuchania nie zmuszę, do zrozumienia i przyswojenia tym bardziej. Nie mam wpływu nawet na modlitwę za mnie. Bo co, poproszę żeby przestała ? To jakbym strzelił sobie w stopę. Zostałem pozbawiony oręża. Nie odzywałem się ostatnio w wątku o kościele z powodu jw. Z drugiej strony lepiej niech wiedza nią pozostanie i wiara także. Z tej hybrydy nic sensownego by nie powstało. Używanie racjonalnych argumentów ma sens w dyskusji z agnostykiem, kimś szukającym - ze zdeklarowanym katolikiem wygląda mi na zbędne mieszanie powietrza.
Mija jakiś czas. W czwartek ukazuje się tygodnik FiM, czytam go od pierwszego numeru. W czwartek lub góra w piątek go kupuję. Minął cały tydzień i jakoś tak wyszło że go nie kupiłem. Następnego i jeszcze następnego, nie kupuję go ponad rok. Jakoś nie mam ochoty go czytać. Ciekawe(!?). Serwis Racjonalista, mój ulubiony. Bardzo ciekawe tematy. Nie wchodzę na niego też z rok. Zapomnę albo nie chce mi się. Jeszcze ciekawsze ! Czuję jakby ktoś pazury mi spiłował. Nie walczę z tym - obserwuję. Mam wrażenie, że uczestniczę w jakimś nieznanym mi procesie. Biernie ale jednak uczestniczę. Przebiega spokojnie, bez fajerwerków. Jestem bardzo ciekaw efektu końcowego, dlatego postanowiłem być własnym królikiem doświadczalnym. Lepszego być nie może, sam dla siebie jestem wiarygodny. Gdybym przyznał, że te drobne zmiany które zaszły są spowodowane Jolą i jej zaangażowaniem, potwierdziłbym tym swoją porażkę. Nie czuję się przegrany. Ani Jola, ani żadne siostry dobrego katolika ze mnie nie zrobią. Zbyt dużo wiem na temat mrocznej historii tej instytucji. Chyba że dostanę całkowitej amnezji.
Świetnie się pisze wiedząc, że ktoś chce czytać. Dzięki Androl Przyjacielu za mobilizację. Wszystkim Kolegom dziękuję za okazane zainteresowanie moimi bazgrołami. Ta historia wydała mi się na tyle interesująca, że pozwoliłem sobie podzielić się nią z Wami. Jeśli Koledzy są zainteresowani przebiegiem eksperymentu, ciąg dalszy pewnie nastąpi.