Nie wiadomo czy życie chciał stracić, czy je ocalić. Mam na myśli przypadek Olewnika. Co do ocalania życia, coś mi się przypomniało. Mój sąsiad Stanisław w mordę pluta, bardzo barwna postać. Dekarz słomiany, omłotowy (był kiedyś taki fach), mietlorz (cieśla drobny), bojownik z komuną, za to skazany na dwa lata (za kradzież drewna). W każdym razie Stanisław wybrał się w latach 50 na zabawę do Luszyna. W tamtych czasach jak nie było chociaż jednego trupa, to zabawa nieudana. Akcja się zaczyna, Stanisław w nogach charakterny więc w długą w pola. Cała zgraja za nim. Widzi, że daleko nie ucieknie no to lu na glebę i leży. Ze strachu popuścił. Dolatują. E, to trup z poprzedniej zabawy, bo okropnie śmierdzi i poszli. Dzięki temu dożył sędziwego wieku. To był najszczęśliwszy gość jakiego znałem. Chodził pieszo. Jak już musiał dotrzeć gdzieś dalej, jeździł autobusem. Co poniedziałek, rano na targ. Jak nie autobusem to okazją lub z buta. Raz mu się śpieszyło, autobus nie dojechał, okazji nie było a umówiona flaszka czeka - pożyczył rower od znajomego (nie wiedziałem że jeździć potrafi), no i wrócił do domu pieszo. Nie przyzwyczajony był. Rower zaje...i. Wstawał o świcie. Miał dwa koty. Róbcóś i Frycek. Nie mogłem dojść na kogo on tak rano się drze i goni do roboty - róbcóś i róbcóś. A on koty z pola wołał, bo takie łowne były. Do mechanicznych prac w polu sąsiadów wynajmował, traktora, samochodu, motocykla, roweru nie miał. Nie interesowała go żadna śrubka, kabelek, łańcuch i tym podobne. Zazdroszczę mu do dziś. Ale w sumie ja nie o tym.
Żeby życia się pozbawić lub je ocalić, są prostsze metody.